Przejdź do treści

Wiktoria Blacharska

Wiktoria Blacharska


Dzień dobry, nazywam się Wiktoria Blacharska, jestem etnografem. Od czterdziestu lat pracuję w tymże oddziale, czyli w oddziale Muzeum Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Moja działalność skupiała się na wielu sprawach, na historii regionu, na związkach też z kulturami pozaeuropejskimi, ale przez całe dziesięciolecie też skupiłam się na sprawach kresowych. A dlaczego? To niebawem odpowiem. Jeżeli chodzi o mnie i mojej historii rodzinnej, to urodziłam się jeszcze za Bugiem i przez długie lata w moim dowodzie funkcjonowało określenie mojego miejsca urodzenia - ZSRR. Po zmianach politycznych w Polsce, czyli dopiero w latach dziewięćdziesiątych zostało to zmienione i w dowodzie osobistym wpisano mi Łotwa. Ale urodziłam się na Łotwie, można powiedzieć, przypadkowo (śmiech), dlatego że cała moja rodzina pochodzi z Brasławszczyzny, jest to taki fragment ziemi, który był kresem, Kresów II Rzeczypospolitej, znajdował się na takim północno - wschodnim cypelku, jakby przeciwległym huculszczyźnie, czyli na północy była Brasławszczyzna, na południu tym cypelkiem była huculszczyzna. Był to bardzo piękny rejon, rejon pełen jezior, tam urodzili się moi przodkowie, moi dziadowie, moi rodzice, a nawet mój brat. Natomiast po wojnie mój tata i moja mama przenieśli się na Łotwę, ponieważ tam można było łatwiej znaleźć pracę, i tam też już się przeniosła siostra mojej mamy, i babcia, i brat. I w związku z tym przemieściliśmy się do Dukonsa, to jest mniej więcej 50 kilometrów mniej więcej od Rygi. I właśnie w tymże Dukonsie się urodziłam. Tak, że mówię zawsze, że się przypadkowo urodziłam (śmiech) na Łotwie, a moją taką ziemią rodzinną jest Brasławszczyzna. Przyjechaliśmy do Polski w drugiej fali repatriantów, czyli w ‘59 roku, byłam zupełnie maleńkim dzieckiem, miałam tylko dwa lata, jak jechaliśmy w tym transporcie, więc niewiele pamiętam, z tego faktu repatriacji, bo z całej repatriacji zostały tylko dwa zdjęcia, które też zachowały się w moim archiwum, z przyjazdu, gdzie widać wyraźnie, że cała moja rodzina wystraszona stoi przy stole i przy choince, bo akurat przyjechaliśmy na Boże Narodzenie, i dostaliśmy podarunek w postaci darów pod choinkę,  i mieszkanie, do którego nas wprowadzono, do bloku w Pile na ziemiach zachodnich. Blok był dosyć duży liczył sobie 76 rodzin i miał 3 klatki, i w całym bloku zostali wprowadzeni repatrianci. Czyli cały ten budynek został przeznaczony dla repatriantów. Nie było to zbyt szczęśliwe rozwiązanie, dlatego że nie zostaliśmy miło przyjęci i w zasadzie nazywano nas „ambasadą radziecką”, wypisywano nawet takie terminy na tymże bloku, wyzywano nas, nawet sąsiedni mały budynek odgrodził się płotem od naszego bloku, żeby dzieci się nie komunikowały, więc jak miałam koleżankę w tym innym budynku, to musiałam przechodzić przez dziurę w płocie i się strasznie bałam, że mnie tam pogonią, jako, że jestem kimś gorszym, jestem dzieckiem repatrianta. No i tak była taka niechęć do przyznawania do tej swojej historii rodzinnej, do repatriacji, i była chęć i w nas dzieciach nawet, żeby się szybciej wtopić w tą społeczność, żeby przestać być stygmatyzowanym, jako ten stamtąd, ten ze Wschodu, ten z zaśpiewem, ten właśnie „Rusek”, nawet tak o nas mówiono, czy tam „Kacap”. W związku z tym te początki nie były łatwe. Ja może miałam trochę łatwiej, bo byłam mniejsza, ale mój brat, który szedł do szkoły i jeszcze mówił troszkę z akcentem białoruskim, to miał problemy, i bardzo mocno musiał wyrugować go z siebie, żeby właśnie nie być przezywanym, i nie mieć tych problemów, które miały dzieci właśnie tych przyjezdnych. Więc nie był to łatwy czas, prawda? I też mieszkanie w takiej enklawie, to był taki rodzaj, jak gdyby takiego getta, prawda? (śmiech) Gdzie wszyscy byli razem, gdzie każdy był ze Wschodu, ale jednocześnie tam zdarzały się różne konflikty i nawet ci kresowiacy, którzy charakteryzują się swoistym temperamentem, to prawie, jak w „Samych Swoich”, tworzyły się różne waśnie, i jeżeli ktoś przyjechał na przykład z Ukrainy, a ktoś z Litwy, no to nie mówiło się , że jest Polak, tylko mówiło się „ty Ukraińcu”, w złości oczywiście, albo „ty Litwinie jeden”, albo „ ty Moskalu” i tak dalej (śmiech). Tworzyły się różne dziwne sytuacje, tak, że był to taki właśnie okres. Później oczywiście wtopiłam się w rzeczywistość już polską, poszłam do szkoły, u mnie już nie było widać żadnego akcentu, chociaż moi rodzice oczywiście mówili z takim akcentem. I przez długie lata oprócz tego, że wiedziałam, że jestem z Kresów, to specjalnie mnie „One” nie interesowały w młodości, dopiero w zasadzie temat powrócił bardzo późno, jak już moi rodzice zaczęli odchodzić. Czyli zdarzyło się to właściwie na skutek literatury, ponieważ nigdy tam specjalnie nie wypytywałam rodziców, jak to było jak jechali? Co czuli? Co wieźli ze sobą? Jakie mieli problemy związane z ową repatriację? Coś czasami wspominali, to coś tam notowało mi się w głowie, ale nie drążyłam tematu. Natomiast któregoś razu weszłam do księgarni w Gdańsku, jak już przemieściłam się z Piły do Gdańska i zaczęłam tutaj w Muzeum swoją pracę, i znalazłam taką małą książeczkę po tytułem „Lida”, która mnie oczarowała czymś, może okładką, może wierszem pierwszym, który się zaczynał od tego, że wciąż mam pięć lat i marynarski mundurek na sobie, i że wciąż właśnie słyszę turkot tego pociągu jadącego do Polski, i tak dalej, i tak dalej. Więc kupiłam tą książkę, przeczytałam ją i niesamowicie ona mnie poruszyła! Właściwie Aleksander Jurewicz, który miał sześć lat, jak jechał do Polski, opisał to w sposób tak niesamowicie obrazowy, jak ojciec jechał z maszyną Singer, ściskając ją pod pachą, jak mama ściskała obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, jak dziadek obciął głowę kogutowi i ten kogut frunął z obciętą głową przez płot, bo to był kogut przeznaczony na ostatni rosół dla rodziny. To było niesamowicie obrazowe, i niesamowicie też mnie poruszyło. I w związku z tym zaczęłam myśleć o repatriacji, zaczęłam myśleć o naszej repatriacji również. Nie miałam już specjalnie jak zapytać rodziców, ponieważ mama już nie żyła, a tata zmarł dokładnie w roku, w którym otwierałam wystawę. Tak, że jeszcze mogłam go troszkę zapytać, ale już niewiele, bo się okazało, że odszedł jeszcze przed otwarciem wystawy. Pomyślałam sobie wówczas, że w zasadzie, skoro Aleksander Jurewicz jako pisarz, jakby wziął rozbrat z tą swoją przeszłością, pisząc tą książeczkę malutką, tą opowieść o repatriacji, to ja w zasadzie mogę spróbować opowiedzieć tą samą historię za pomocą wystawy. Nikt jeszcze nigdy w Polsce nie zrobił takiej wystawy, która by pokazywała ten bolesny proces przyjeżdżania do Polski i zostawiania wszystkiego, co jest tam, i zaczynania życia od nowa, i tej pogoni za ojczyzną, ale jednocześnie opuszczając tą małą ojczyznę, że był to bardzo przecież niesamowicie bolesny proces. I chciałam poprzez tą wystawę, poprzez rzeczy, które udało mi się przez dwa lata pozbierać, i z muzeów, i przede wszystkim od kresowian, którzy znajdowali się w Gdańsku, albo na Pomorzu. Udało mi się zebrać te obiekty, te rzeczy i pokazać to, czym była ta podróż dla nich, i czym był ten proces repatriacji. I muszę powiedzieć, że wystawa była bardzo nośna społecznie i ona wędrowała jeszcze przez dwa lata po Polsce i pokazywana była w wielu miastach innych. I na każdej takiej wystawie, która była otwierana czy w Lęborku, czy w Poznaniu, czy w Mrągowie jeszcze później, ludzie po prostu płakali, bo ta wystawa rzeczywiście oddawała, poprzez te rzeczy, oddawała ten moment, jakby bolesności opuszczania miejsca swojego życia. I właśnie tej pogoni takiej, determinacyjnej właściwie, za tą ojczyzną, która od nich odeszła. Muszę powiedzieć, że to dopiero wtedy zrozumiałam, że moi rodzice się wykazali ogromnym patriotyzmem i też ogromnym myśleniem o nas, prawda? O nas dzieciach, żebyśmy się wychowywali jednak w Polsce, a nie tam. Pierwszy raz pojechaliśmy… Ja osobiście pojechałam w te miejsca rodzinne, jak miałam piętnaście lat i wówczas też jakby zupełnie jeszcze nie odebrałam tego pozytywnie. To znaczy ta społeczność, ta rzeczywistość sowchozowa i ta wieś, która była całkowicie, jak skansen drewniana, i nic się nie zmieniło od przecież jakichś tam wieków, przeraziła mnie niemalże, i w zasadzie szybko chciałam wracać do Polski. Nic mnie tam nie radowało, ani nie cieszyło! Bardzo mnie to raczej wszystko bolało i odebrałam ten pierwszy przyjazd bardzo nieciekawie. Byłam bardzo szczęśliwa, że w zasadzie przyjechaliśmy do Polski i, że moja babcia Maria Bolkowska-Leczycka, która leżała już właściwie od piętnastu lat w łóżku z powodu gośćca, i nie mogła się ruszyć, to ona w zasadzie sprowokowała mojego tatę, który miał czterdzieści już lat przecież, jak jechał do Polski, żeby jednak do tej Polski pojechał i wychowywał dzieci w Polsce. Powiedziała mu wręcz, że go przeklnie, jeżeli on do Polski nie pojedzie i nie chce go znać. I byłam wdzięczna mojej babci, po tym wyjeździe, chociaż tej babci w ogóle nie znałam, że  doprowadziła do tej sytuacji, że znaleźliśmy się w Polsce. 
Czyli rozumiem, że to zainteresowanie Kresami wpłynęło na całe pani późniejsze życie zawodowe. I w pani tematyce Kresów wschodnich, mnie szczególnie zainteresowała ta wystawa, poświęcona walizkom repatriantów, czy mogła by pani szerzej opowiedzieć o tej wystawie, o ludziach, którzy przyjechali z tamtych stron. W jaki sposób wspominają swój kraj lat dziecinnych, kraj swojej młodości i co zabrali w tych walizkach ze sobą?
Tak, to był właśnie taki pomysł, jeżeli chodzi o tą wystawę, żeby pokazać w poszczególnych częściach wystawy, żeby pokazać, co brali ludzie z różnych warstw społecznych, tak? Czyli co przywozili ludzie mieszkający na wsi? Co przywozili ludzie mieszkający w mieście? Co przywozili ludzie mieszkający w dworach? I na tej wystawie to niesamowicie wyszło właśnie, że to było bardzo nierównoległe, ponieważ ludzie z miasta, najczęściej oczywiście opuszczali te tereny w ‘45 roku, ale przywozili z sobą nie tak wiele, przywozili z sobą często książki, często pamiątki, często wizerunki miasta, Wilna na przykład, Lwowa, bo z strasznym bólem opuszczali te miasta, które tak niesamowicie kochali. I nawet na przykład jedna z pań, która pożyczała mi rzeczy wileńskie na tą wystawę, to powiedziała, że jak już był autobus właśnie z Gdańska do Wilna, to, jak jej się robiło smutno, i wpadała w jakieś stany takie lekko depresyjne, to wsiadała po prostu w autobus nocą i jechała do Wilna, chodziła po tych zaułkach wileńskich, wracała znowu nocą do Gdańska, nawet tam nie śpiąc, ale to już spowodowało to, że oczywiście jej było lżej na duszy. Tak, że ludność właśnie miejska przywoziła dużo rzeczy ale były to rzeczy innego rodzaju, były to pamiątki, książki, świadectwa, dokumenty, często właśnie dyplomy, które posiadali i oczywiście przedmioty też, bo można było zabrać ze sobą różne jeszcze rzeczy, więc te rzeczy się brało. Często pościel, często ręczniki, często również jakieś ciepłe odzienie, żeby się ubrać, jakieś narzuty… Bardzo dużo tkanin przyjechało właśnie wileńskich, bo to tak było dawane dziewczynom w posagu i też jakoś do tych tkanin miało się taki zupełnie inny stosunek. Natomiast ludność wiejska przywoziła bardzo dużo! Nawet, jak robiliśmy wystawę już po raz kolejny, taką edycję wystawy „ Co kryją walizki repatriantów” w Mrągowie, to okazało się, że tam trafiliśmy na strych, gdzie po prostu cały wóz, skrzynie, buty, wojłoki. No, po prostu, wszystko, wszystko, wszystko, tak, jak przyjechało, to zostało na tym strychu złożone. Ponieważ ludność ze wsi już się przygotowywała do wyjazdu dłużej, mogła z sobą zabrać więcej rzeczy i nawet często jeszcze inwentarz jakiś, więc oni po prostu przywozili naprawdę ze sobą bardzo dużo rzeczy. I to też zostało pokazane, bo i stroje ludowe były, i były właśnie różnego rodzaju tkaniny i były skrzynie. I to wszystko znalazło się na naszej wystawie. Najmniej przywozili ludzie z dworów i ta część, która była poświęcona dworom była w sumie najbardziej uboga pod względem rzeczy, dlatego że często było to w popłochu, była to w popłochu ucieczka przed spaleniem dworów, przed wpadnięciem tam armii wroga, w związku z tym zabierało się naprawdę w popłochu cośkolwiek, często to były dokumenty, często to były jakieś wizerunki jeszcze rodziny, dworu, czy jakichś tam swoich przodków, portrety i tak dalej. Ale tych rzeczy już było w porównaniu z tym, co przywiozła ludność wiejska, znacznie mniej. No i ta wystawa właśnie miała takie bardzo szerokie społeczne odniesienie, bardzo dużo ludzi na nią przychodziło, bardzo dużo ludzi i tutaj w Gdańsku, w zasadzie mamy jedną trzecią prawie mieszkańców, którzy gdzieś tam związek z Kresami mają. Więc, czy sami ludzie, którzy jeszcze stamtąd przyjechali, mogli jeszcze w ‘98 tą wystawę zobaczyć, czy też już ich potomkowie, dzieci, wnuki i tak dalej. Muszę powiedzieć, że też zdarzały się takie sytuacje w trakcie brania obiektów od osób prywatnych, czasami bardzo pouczające, bo na przykład brałam świadectwa ze szkoły wileńskiej od jednej pani. Podczas tego przekazywania, tych dokumentów na wystawę, był obecny wnuk tej pani i on na początku się strasznie dziwił, że jakieś biorę jakieś świadectwo, gdzie na dodatek jeszcze jego dziadek miał niedostateczne oceny, i nie zdał do następnej klasy (śmiech), i że w ogóle coś takiego zostało zachowane, i że w ogóle jest?! Ale potem, jak zobaczył to w kontekście całej wystawy i jak już zwracałam te obiekty z powrotem do jego babci, to on wręcz, że tak powiem, powiedział coś takiego: „Ależ babciu, jak możesz tak trzymać to? Przecież to trzeba specjalnie zabezpieczyć!” I się okazało, że właśnie jakby ta wystawa pokazała mu to, że ta historia rodzinna opowiedziana na wystawie jest cząstką jakiejś większej historii, i w zasadzie nawet ten dokument, który świadczył o jakimś niedouczeniu jego dziadka, on też był bardzo, bardzo istotny na tej wystawie, i coś opowiadał. W związku z tym, to były sytuacje takie naprawdę wzruszające. I przy tworzeniu tej wystawy, i przy oprowadzaniu po tej wystawie, i też przy reakcjach ludzi, i często też ludzi młodych. Też miałam taką planszę, pamiętam, gdzie pokazywałam rodzinę, na planszy, która została zesłana do Kazachstanu. I później była taka korespondencja jeszcze pokazana z rodziną, która tutaj była w Gdańsku, i która chciała ich ściągnąć, ale nie było jakby takiego dokończenia historii, czy oni przyjechali, czy nie? I muszę tutaj powiedzieć, że każdą planszę,  każdy tekst, który był na wystawie, wszyscy dokładnie czytali . I tak kiedyś mnie zdziwił taki młody człowiek, który po prostu wyglądał, jak z takiej specjalnej popkultury i jeszcze z takim czubem na głowie, prawda? (śmiech) Zwiedzał tą wystawę i długo stał nad ta planszą, i  czytał, i później spytał: „A co się stało z tymi ludźmi? Czy oni przyjechali tutaj, do Polski? I czy im się udało?” I naprawdę  to były rzeczywiście takie wzruszające historie, że również młodzież, która oglądała tą wystawę, nie oglądała jej obojętnie, tylko właśnie starała się jakby wniknąć w cały ten proces, i zrozumieć. Więc było to naprawdę niesłychane!
A ja mam teraz takie pytanie, bo pani wspomniała tutaj, że sporą część mieszkańców Gdańska stanowią repatrianci z dawnych Kresów. I czy w związku z tym obserwowała pani jakieś inicjatywy oddolne w celu stworzenia konkretnych wystaw tutaj?
Oj tak! Tak! Tak! Tutaj właśnie, jakby z tych walizek potem wysypały się różne inne wystawy, właśnie przez te kontakty z kresowiakami, i ze stowarzyszeniami. Ponieważ od ‘91 roku właściwie poczynając, jak grzyby po deszczu, w całej Polsce, zaczęły wyrastać różne towarzystwa, prawda? Wileńskie, inne… W Gdańsku powstało „Towarzystwo Polesia” i w związku właśnie z ziemią poleską powstało też „Towarzystwo Lwowiaków i Miłośników Lwowa”, „Towarzystwo Wilna i Ziemi Wileńskiej”, „Towarzystwo Wołkowyskie” jeszcze powstało, tak, że  ulica Wołkowyska jest w Gdańsku, bo do tego doprowadzili. No i te wszystkie osoby, które właśnie gdzieś zrzeszyły się w tych stowarzyszeniach różnego rodzaju, często przychodziły do mnie, i z takim zapytaniem, i prośbą, czy nie można by było, na przykład zrobić wystawy o Grodnie, albo o Wołkowysku, albo właśnie o Polesiu i, że oni mają pamiątki i, że chętnie wspomogą, i tak dalej i tak dalej. No i w związku z tym odpowiadając na to zapotrzebowanie społeczne, tworzyłam dalej te wystawy, i w ten sposób powstała właśnie wystawa „Polesie i Wołyń – ziemia wiecznej tęsknoty”, jak również „Mój Lwów” Tadeusza Floriańskiego, który  po prostu w swoim własnym prywatnym zbiorze posiadał tyle obiektów, i tyle niesamowitych historii związanych ze swoją rodziną lwowską, niesłychanie słynną, że z jego samych zbiorów zrobiliśmy wystawę, i  poprzez zbiory jednego człowieka i jednej rodziny pokazaliśmy też Lwów. I ta wystawa była niesamowicie także sentymentalna, tym bardziej, że na wystawie był, jak by strażnik tych pamiątek, czyli sam Tadeusz Floriański, który jako społeczny kustosz, w zasadzie oprowadzał po wystawie, i puszczał w ruch kolejkę elektryczną, którą zaczął gromadzić już we Lwowie, i potem cały czas ją uzupełniał. I była to naprawdę niesamowita historia, ponieważ ta kolejka cały czas funkcjonowała, była olbrzymia, i wszystkie wagoniki jeździły. Wszystko się zachowywało tak, że dzieci po prostu nie chciały wyjść z tej wystawy, bo stały nad tą kolejką i stały.
A czy pamięta pani jakieś przedmioty szczególne dla tych Kresowian, które przywieźli ze sobą, zostawili tutaj w Muzeum i z którymi wiąże się jakaś ciekawa historia?
To znaczy tak! Po prostu też wokół tych wystaw w ogóle też były ciekawe rzeczy, dlatego że na przykład nie wolno było przewozić aparatów fotograficznych, to było zakazane, aparaty fotograficzne były przemycane w zasadzie. Ja bardzo mało miałam zdjęć, chyba, że ktoś był z zawodu fotografem i miał pozwolenie na przewiezienie tego aparatu. Miałam bardzo mało zdjęć związanych z samym transportem, z transportem ludzi jadących tutaj. I jak wystawa już była, tych lwowskich repatriantów, o niej bardzo dużo pisano w gazetach i nawet była nagłośniona w całej Polsce, i któregoś razu pan mi przysłał zdjęcie z Krakowa, gdzie właśnie był ten transport repatriantów, jeszcze w takich wagonach węglarkach. To zdjęcie niesamowicie stało się dla mnie potrzebne i stało się logo wystawy już kolejnych edycji. Też byłam przeszczęśliwa, kiedy jedna z pań przyniosła mi obwieszczenie o ewakuacji, które były rozwieszane na słupach, na słupach w Wilnie w języku polskim i litewskim, gdzie wyraźnie zachowało się w dobrym stanie, i gdzie było napisane, gdzie kto ma się, wydane przez pełnomocnika repatriacji, kto się ma ewakuować, jakie grupy ludności, i co mogą zabierać. Też przede wszystkim to właśnie poruszały mnie też często dokumenty. Kiedyś też jedna pani przyniosła mi, bo wiedziała, że tu właśnie takie wystawy w Gdańsku były kresowe, więc przyniosła mi wyciągniętą kartę ewakuacyjną, gdzie burzono dom i ona po prostu to znalazła w gruzach. Znalazła w gruzach kartę ewakuacyjną ze zdjęciem. (…)
Dobrze, to może niech jeszcze pani powie, odpowie na takie jeszcze jedno pytanie, czy w Gdańsku takie wystawy poświęcone na przykład rodzinie, poszczególnej rodzinie, tak jak pani wspomniała o Floriańskim, akurat „Mój Lwów”. Czy te wystawy cieszyły się szczególnym zainteresowaniem ze strony zwiedzających? Poświęcone na przykład historii jednej konkretnej rodziny.
Wystawa pod tytułem „Mój Lwów”, która przedstawiała akurat Lwów przedstawiana akurat przez jedną rodzinę, bardzo dużym cieszyła się zainteresowaniem osób, tym bardziej, że potomek tej rodziny był społecznym kustoszem i oprowadzał po niej, opowiadając swoje historie związane z każdym przedmiotem, które na tejże wystawie się znajdowały. Najbardziej wzruszającym przedmiotem też na tej wystawie był klucz, który specjalnie opisaliśmy, klucz, którym ostatni raz przekręcili w swoich drzwiach zamek. Więc tego typu historie i jeszcze przepuszczone przez osobę, która uczestniczyła w tym procesie opuszczania Lwowa, i przenoszenia się do innego miejsca w Polsce… No, niezwykle do ludzi przemawiały i niezwykle poruszały, a przy tym też pokazywały bogactwo duchowe, właśnie tych ludzi pochodzących z Kresów, ponieważ akurat rodzina Floriańskich była rodziną bardzo znamienitą, ponieważ dziadek Tadeusza Floriańskiego zrobił niesamowitą karierę solisty w Operze Lwowskiej i posiadał naprawdę ogrom przedmiotów związanych z teatrem, zdjęć różnych artystów, biletów z różnych podróży, w których odbywał tournée. W związku z tym to była też cała historia związana z dziadkiem, ale również historia ze stryjem, który był rysownikiem, który później był profesorem na Wydziale Architektury i Grafiki Politechniki Gdańskiej. No, to była taka niesamowicie poruszająca historia. Ale też zdarzało się, że w trakcie organizacji tychże wystaw napotykałam na całe zbiory interesujących przedmiotów, i też tworzyła się opowieść, o osobie, której nawet nie miałam na uwadze w trakcie robienia tejże wystawy, albo nie wiedziałam, że coś takiego mogło się jeszcze tutaj w Gdańsku zachować. I w ten sposób udało mi się na przykład pokazać cały salonik profesora Minkiewicza, Witolda Minkiewicza ze Lwowa, bo dotarłam do rodziny w Sopocie i się okazuje, że on przemieszczając się do Gdańska w zasadzie przywiózł wszystkie meble, obrazy swojej żony, Zofii Albinowskiej- Minkiewicz, która niestety nie przyjechała, miała chora matkę i została tam, za granicą. I została główną „chudożnicą” później ZSRR, ale wystawiała przecież i w „Zachęcie” przed wojną, i jej obrazy były już znane. I te obrazy dotarły do Gdańska, i na tych obrazach ona malowała wnętrza swojego salonu w Lwowie, jako martwe natury. Tam takie obrazy zostały przywiezione i dokładnie odtworzyliśmy jakby wizerunek z obrazów na naszej wystawie, także te meble, która ona namalowała były na obrazie, ale jednocześnie były na naszej wystawie, dokładnie te meble, które były na obrazie! Tak, że przy okazji też opowiadaliśmy historię związaną z profesorem, z jego przyjazdem do Gdańska i z jego postacią w ogóle, która też się zasłużyła tutaj w Gdańsku, w związku z swoją działalnością naukową. Tak, że po prostu były to takie nieoczekiwane sytuacje, tak samo, jak na przykład na wystawie „Grodno i Wołkowysk”, dotarła do mnie informacja, że jest sztandar Szkoły numer 4 w Wołkowysku i, że ten sztandar znajduje się w Polsce, a ma on bardzo niesamowitą, ciekawą historię, ponieważ ten sztandar, woźna szkoły pani Maria Szarejko, która była żoną legionisty, i została wywieziona do Kazachstanu z piątką swoich dzieci, w momencie kiedy przyszli Rosjanie, i kazali oddawać symbole państwowości polskiej, ona schowała, i powiedziała dyrektorowi, że nie może znaleźć tego sztandaru. I ten sztandar nie trafił w ręce Sowietów. Ona natomiast sztandar zaszyła w poszewce, w swojej pościeli i później, jak ją wywieźli sztandar trafił też do Kazachstanu. Przy sztandarze oni obchodzili różne święta polskie, nawet Boże Narodzenie i wtedy wyciągali sztandar, i śpiewali piosenki, kolędy, i różne się przy nim odbywały ważne polskie uroczystości. I po wojnie udało się jej synowi, znaczy jeden syn trafił do Andersa, a drugi z kolei z Berlingiem później walczył, i potem ściągnął matkę do Polski. I ona przyjechała z tym sztandarem pod pachą, oczywiście do Polski, i chciała oddać do kuratorium oświaty w Polsce, ale jak zobaczyli ludzie pracujący w tym kuratorium, że z jednej strony są słowa Józefa Piłsudskiego, jest orzeł w koronie i tak dalej, to oczywiście powiedzieli, że ma to zwinąć, i sobie ten sztandar schować dla siebie, i nigdzie go już więcej nie pokazywać. Tak, że ten sztandar został właściwie przez długie lata w rękach prywatnych, później został pokazany na naszej wystawie, a teraz wiem, że trafił już do muzeum i tam na południu, chyba w Katowicach jest wystawiony już w gablocie, i już jest na stałe jako obiekt muzealny.  Niemniej jednak z historią Marii Szarejko i jej dzieci, ten sztandar na wystawie się znalazł. Tak, że były to naprawdę niesamowite przedmioty, same przez siebie mówiące. I tutaj już właściwie dochodzę do tej bardzo ważnej wystawy, która potem związana była i z moją ziemią, czyli z Brasławszcyzną, i zarazem stała się zalążkiem potem tworzenia tego archiwum kresowego.
Właśnie chciałam się zapytać o tą wystawę poświęconą Brasławszczyźnie. Czy na tej wystawie znalazł się też wątek pani rodziny, wątek bardziej osobisty, sentymentalny, związany z pani historią bezpośrednio?
To znaczy wątek mojej rodziny na tej wystawie się nie znalazł, bo nie chciałam, żeby się na tej wystawie znalazł, zresztą ja w ogóle nie myślałam o stworzeniu takiej wystawie poświęconej Brasławszczyźnie, ponieważ to był, tak jak mówiłam, taki zakątek dawnej Rzeczypospolitej i nie wyobrażałam sobie, że taka ziemia, jak Brasławszczyzna, może mieć dużą ilość zabytków, po przez które mogę coś opowiedzieć, czy przedstawić tą ziemię, więc nie miałam tego w ogóle w głowie, że taką wystawę będę tworzyła. Ale wszystko zaczęło się od Jana Klonowicza, który nosił też pseudonim „Don Konrad”. Jest to Brasławianin, czy był to Brasłowianin, bo już niestety nie żyje, który Brasław opuścił już w okresie działań wojennych i znalazł się na Zachodzie, i potem na Zachodzie już pozostał, i w końcu jego miejscem życia była Floryda i Stany Zjednoczone. I on zawsze pamiętał o swojej ziemi rodzinnej, jego ojciec zresztą był pierwszym wójtem w Brasławiu, Aleksander Klonowicz, pierwszym wójtem, potem jak powstała Polska, jak powstała II Rzeczypospolita. No i on był też przez ojca niesamowicie patriotycznie nastawiony do tej ziemi, do swojej małej ojczyzny, a nie mógł do niej pojechać przez długie, długie lata. I dopiero jak nastąpiła transformacja, po pięćdziesięciu jeden latach od opuszczenia Brasławia, do niej przyjechał, i od tego czasu zaczęła się jego ogromna ożywiona działalność związana z pracą dla tej ziemi, dla Brasławian, i dla dzieci Brasławszczyzny. Robił naprawdę niesamowitą pracę! W Polsce otworzył w różnych miastach stowarzyszenia Brasławian, namówił na tworzenie tego typu stowarzyszeń, zaczął zbierać od osób, z którymi się spotykał w tych miastach, jako, że pochodzili z Brasławia, zdjęcia. Sam dorobił się majątku w Stanach Zjednoczonych, ponieważ był jednym z pierwszych konserwatorów kserokopiarek i te kserokopiarki, jak wchodziły na rynek, dawały duży dochód. W związku z tym on zbierał te zdjęcia od osób znajdujących się tutaj, w Polsce i to kopiował. Dzięki temu powstało jego ogromne archiwum Brasławskie, liczące sobie bardzo dużo zdjęć, około czterysta, do tego też zbierał wspomnienia, publikacje, również pomagał, wspomagał i namawiał Brasławian mieszkających w Polsce, żeby pisali takie wspomnienia i pomagał im wydawać te książki na temat Brasławszczyzny, jak również założył fundacje imieniem Aleksandra Klonowicza, czyli swojego ojca, i w ramach tej fundacji sprowadzał dzieci z Brasławszczyzny do Polski na obozy, tak, że rocznie odbywało się kilka obozów, i przyjeżdżały dzieci, żeby się zapoznać z Macierzą, poznać Polskę i tak dalej. I tenże Jan Klonowicz słyszał o mojej wystawie, słyszał o  wystawie „ Co kryją walizki repatriantów?”, ale jej nie widział, ale ponieważ ta wystawa miała dużą nośność, to ktoś mu powiedział o tej wystawie, i o tym, że tu w Gdańsku robi się takie wystawy kresowe. A on miał już osiemdziesiąt lat i myślał o tym, że gdzieś komuś musi przekazać w Polsce ten zbiór, ponieważ jego dzieci się nie interesowały się tymi sprawami tej jego byłej ziemi, czyli Brasławszcyzny. No i wiedział, że jeżeli tego nie odda Polsce, to to przepadnie. Miał na tyle właśnie rozbudowaną świadomość, że wiedział, że musi to złożyć w jakimś miejscu. Przyjechał do mnie i rozmawialiśmy i jak się dowiedział, że pochodzę z Brasławszczyzny, i moja rodzina też jest z tamtych stron, to  nie miał żadnych wątpliwości i, że jeszcze robię wystawy kresowe i jestem wielką pasjonatką tych ziem… W związku z tym postanowił przysyłać mi te swoje fotografie, to swoje archiwum. I sukcesywnie mi je przysyłał wydawnictwa, zdjęcia i tak dalej. I coraz więcej tego miałam, coraz więcej tego miałam, w końcu się okazało, że już tego jest naprawdę bardzo dużo. I pomyślałam sobie wówczas, że należy mu jakoś podziękować, i najlepszym pewnie sposobem na podziękowanie będzie stworzenie przez mnie takiej wystawy. Oczywiście nie samych jego zdjęć i publikacji! Musiałam jeszcze dokonać różnego rodzaju kwerend i też poszukać wśród Brasławian mieszkających w Gdańsku, bo też takich odnalazł i dał mi adresy ludzi, którzy mieszkają w Gdańsku, a pochodzą z Brasławia. Więc zawiązało się tutaj też takie nieformalne koło Brasławian, spotkali się tutaj w Muzeum i dzięki temu też od nich miałam szereg różnych pamiątek. Oprócz tego zrobiłam jeszcze kwerendy muzealne i udało się wystawę stworzyć, a nawet odtworzyłam na tej wystawie wnętrze wiejskie, gdzie po prostu stworzyliśmy taki piec, na którym ludzie spali kiedyś, dawno temu właśnie na Brasławszcyźnie takie piece były. Ale nawet nie tak dawno temu, bo żeby stworzyć ten piec, to specjalnie pojechałam  do Zamościa, gdzie mieszkała moja ciotka jeszcze i która ten piec posiadała w swoim domu, i ten piec wymierzyliśmy, zrobiliśmy dokładne zdjęcia, i zrekonstruowałam ten piec na wystawie naszej, i w związku z tym odtworzone zostało takie wnętrze. I to też był taki akcent na wystawie, który bardzo wzruszał ludzi pochodzących z Brasławszczyzny, ponieważ wszyscy to pamiętali, i to takie ciepło rodzinne zawsze biło od tego pieca, i piec był bardzo ważnym miejscem w domu wiejskim w Brasławszczyźnie. No i ta historia była niesamowita! Jeszcze drugim takim ciekawym zdarzeniem, które się przy okazji wystawy Brasławszczyzny wydarzył, to było ściągniecie na wystawę pomnika, właściwie głowy marszałka Piłsudskiego z brązu, która wyrzeźbiona została przez Alfonsa Karnego. I Alfons Karny jeździł na obozy CIF-u   nad jeziora brasławskie i któregoś tam razu postanowił coś zostawić na pamiątkę. I w związku z tym wyrzeźbił marszałka Piłsudskiego, i tuż krótko przed wojną, w 1938 roku został ten pomnik odsłonięty na kolonii urzędniczej w Brasławiu. Oczywiście zaraz przyszła wojna, Klonowicz wtedy miał… Był nastoletnim młodzieńcem i pamiętał bardzo ten dzień, i tą niesamowitą uroczystość, i to, jak serce mu mocno biło kiedy to wszystko się działo, i kiedy ten pomnik został tam odsłonięty. I również Jan Klonowicz się zaprzyjaźnił z pracownikami muzeum w Brasławiu, którzy to wydawali taką gazetkę pod tytułem „Pawied”, ona była po białorusku, ale tą gazetkę przysyłali Klonowiczowi, on czytał po białorusku również, więc tam w tej gazetce wyczytał, że jakiś rolnik na polu znalazł głowę marszałka. Wszyscy byli święcie przekonani, że jak zniknął, to Rosjanie przetopili go na kule, albo coś i nie ma tego pomnika. Nikt go nie szukał! A, jak wyskoczył jakby z ziemi, to Jan Klonowicz się nie zastanawiał i mając lat osiemdziesiąt pojechał na Białoruś, i doprowadził do tego, że pomnik znalazł się w Polsce. Przekazał pomnik do Sulejówka, bo wiedział, że tam tworzy się Muzeum Marszałka Józefa Piłsudskiego. Muszę powiedzieć, że Jan Klonowicz, niesamowicie skromna postać, niesamowicie cichy, spokojny człowiek, nie podkreślający w żaden sposób swoich zasług. On zrobił tabliczkę na tym pomniku, że to Brasławianie oddają Polsce, tam nigdzie nie było i nie kwitło jego nazwisko, że to on, że to dzięki niemu, on robił to wszystko dla Polski i dla Brasławia i Brasławian. No i kiedy się okazało, że tutaj powstaje wystawa Brasławszczyzny, ja pomyślałam sobie, że właściwie ten pomnik mógłby tu przyjechać. Ponieważ robiłam powiększenie kolonii urzędniczej, takie ogromne zdjęcie urzędniczej kolonii w Brasławiu, a pomnik stał przed tą kolonią, więc pomyślałam sobie, że dobrze będzie pokazać autentycznie ten pomnik. No i właśnie dzięki Janowi Klonowiczowi, który mnie wtedy mocno wsparł i który załatwił przewiezienie w ogóle tego pomnika tutaj, pomnik znalazł się pod naszym dachem i rzeczywiście uświetniał jeszcze bardziej tą wystawę Brasławszczyzny.
Ja mam teraz takie pytanie, czy działalność Jana Klonowicza wpłynęła w jakiś sposób na powstanie u państwa takiego archiwum kresowego? Czy wywarła na to wpływ? Czy od tego przekazania tych dokumentów zapoczątkowała się ta misja utworzenia tutaj takiego archiwum?
Oczywiście to przysyłanie przez Jana Klonowicza zdjęć, fotografii, wydawnictw było zalążkiem naszego archiwum kresowego, ponieważ naprawdę tych rzeczy było bardzo dużo. I w efekcie po wystawach kresowych, gdzie też często ludzie oddawali mi jakieś kserokopie, czy też oddawali mi reprodukcje swoich zdjęć i tak dalej, które jeszcze dokładałam do tego archiwum, spowodowało, że archiwum się coraz bardziej rozrastało, ale oczywiście największym takim trzonem to jest zespół zdjęć i wszystkich jakby pamiątek, takich wspomnieniowo – publikacyjnych z Brasławszczyzny. Później jeszcze, jak robiłam wystawę „Grodno i Wołkowysk w II Rzeczypospolitej”, okazało się, że współpracowałam z byłą założycielką tego stowarzyszenia, panią Kazimierą Bućko. I ona była też taką niesamowitą archiwistką. Ona także sama gromadziła bardzo wiele rzeczy związanych z Wołkowyskiem i co tylko mogła od Wołkowyszczan, zbierała, gromadziła w skoroszytach. I, jak zmarła, to jej krewny z Kowna przyjechał likwidować właściwie, bo ona nie miała rodziny, jej rzeczy i odnalazł informację, że tutaj była taka wystawa, i w związku z tym całe to archiwum przywiózł także do mnie, i to archiwum zostało jeszcze uzupełnione o tą część dotyczącą Wołkowyska. I jest to też dość duży fragment zdjęć i dokumentów związanych z Wołkowyskiem. Tak, że cały czas to się rozrastało, a rozrastając się, to też robiąc i gromadząc te przedmioty miałam nadzieję, że tutaj w Gdańsku powstanie taki oddział kresowy naszego Muzeum Narodowego w Gdańsku. I zresztą po wystawach kresowych pisaliśmy listy do władz miasta Gdańska z prośbą o to, żeby właśnie tutaj rozszerzyć taki oddział i budynek wozowni, który jest obok nas, przeznaczyć na takie właśnie Muzeum Kresów. Natomiast nie było zainteresowania ze strony władz Gdańska i jakby ta idea nie została gdzieś dalej pociągnięta i w związku z tym to archiwum spoczęło tylko tutaj, i niewiele osób po prostu o nim wie, że takie archiwum posiadamy, i niewiele osób z tego korzysta. W związku z tym pomyślałam sobie, że znakomitą teraz okazją przekazanie tego archiwum do powstającego… Powstałego już w zasadzie Muzeum Ziem Wschodnich Dawnej Rzeczypospolitej w Lublinie. I bardzo mnie ucieszyła inicjatywa powstania tego Muzeum, i założenia, i tego, że ono już stało się faktem, i jest, i, że mogę to oddać po prostu w odpowiednie ręce. Z czego zapewne bardzo by się też ucieszył pan Jan Klonowicz, bo on oddał to w moje ręce, czyniąc mnie niejako  strażniczką tych jego przedmiotów, jego archiwum. Ale ja chciałabym, żeby to pracowało i, żeby to żyło swoim życiem muzealnym i żeby poprzez te fotografie, artefakty, poprzez dokumenty, i książki, i wspomnienia, młodzież po prostu i przyszłe pokolenia  mogły się zapoznać z historią II Rzeczypospolitej, i naszej obecności na tamtych ziemiach. I żeby mieli po prostu świadectwo czasu.
Dobrze! Jeszcze chciałam zapytać o jedną rzecz, bo tutaj tych wystaw kresowych było rzeczywiście dużo, państwo zaczęliście już pod koniec lat 90 organizować te wystawy i one ciągnęły się przez jakiś czas. I chciałam się zapytać, czy jeszcze państwo planują może jakąś jedną wystawę, w najbliższym czasie, poświęconą tej tematyce? Czy to już koniec?
Nie! To już jest koniec! (śmiech) 
Czyli już nic nie będzie?
(śmiech) Jak w tej piosence : „To już koniec! Nie ma już nic!” Tak, to już jest koniec, dlatego, że ja już właściwie kończę swoją działalność zawodową w tym roku, w związku z tym nie będę już planowała żadnych wystaw. No, a ten cykl był takim cyklem na pewien czas myślę i on  był dokładnie na dziesięciolecie, bo rozpoczął się w ‘98, „Co kryły walizki „repatriantów?”, tężę wystawą, i później po przez te wszystkie inne, które się tak jak wcześniej mówiłam wysypały z tych walizek, zamknął się właściwie klamrą znowu walizek. I tym razem jakby walizki pojechały w drugą stronę, bo się okazało, że zostałam poproszona o reaktywowanie tej wystawy przez Dom Polski w Wilnie. Oni organizowali w związku z tym, że Wilno było Europejską Stolicą Kultury, organizowali Światowy Zjazd Wilniuków i pomyśleli sobie, że bardzo dobrze by było taką wystawę pokazać, a ktoś z Domu Polskiego w Wilnie musiał widzieć tą wystawę u nas, i zadzwoniono do mnie, czy taką wystawę mogłabym w Wilnie zrobić? Pomyślałam sobie, że w zasadzie, to już wiele rzeczy pooddawałam przecież i trudno będzie ją reaktywować w takiej samej formie, jak była, ale ponieważ przez cały ten czas zbierałam rzeczy, i przez cały ten czas jeszcze uzupełniałam różne kresowiana, to udało się zrobić tą wystawę w takiej innej edycji, w edycji takiej bardziej muzealnej, ale też oczywiście jeszcze też parę rzeczy udało się dopożyczyć od osób, które jeszcze były na to chętne. I w związku z tym wystawa jakby pojechała znowu z walizkami w drugą stronę. To było niesamowite też przeżycie, ta wystawa w Domu Polskim w Wilnie, i też zrozumiałam tam, jak niewielka w zasadzie jest też wiedza ludzi mieszkających na Litwie o samym tym procesie, bo rzeczywiście dziennikarze, którzy nawet zadawali nam pytania, zadawali te pytania nieraz świadczące o tym, że naprawdę niewiele wiedzą o samej akcji repatriacyjnej, i jest to temat dla nich zupełnie nowy.
Dziękuję pani bardzo za rozmowę i zapraszamy w takim razie do naszego Muzeum, które zostanie otwarte najprawdopodobniej w 2024 r.
Dziękuję! Bardzo miło i nie omieszkam przyjechać, jeśli tylko będę mogła.      

 

Gdańsk, 16 czerwca 2021 r.
Rozmawiała dr Ewa Bukowska-Marczak

 


#Brasławszczyzna,   #Brasław,